Jezus Chrystus moim Panem
Świadectwo Magdy Jankowiak

Mniej więcej rok temu doświadczyłam bardzo mocno i namacalnie miłości Boga, doświadczyłam, jak bardzo Jezus walczy o mnie, o to, by moje życie było dobre, jak walczy o to, bym przyjęła go, uznała za swego Pana i Zbawcę, pozwoliła Mu działać w moim życiu.... Doszłam do takiego momentu w moim życiu, że całkowicie, totalnie odczułam swoją słabość, zależność od Boga, to, że już nic sama nie mogę, że tylko Jemu - Jezusowi mogę powierzyć mój ból, mój nałóg, wszystkie ciężary, które niesione samotnie przygniotły mnie do ziemi....

Uciekałam przed Jezusem tak długo... Myślałam, że szukam Go, a On mnie nie chce, bo w moim życiu zdarzyło się tak wiele zła - tego, które mnie uczyniono i które ja uczyniłam, że nie jest w stanie mnie pokochać, nie wierzyłam, że może kochać tak mocno, kogoś kto nie umie kochać tak jak ja... Myślałam, że oczekuje ode mnie czegoś ponad moje siły, że oczekuje jakiejś ofiary, a On chciał i chce nadal tylko tego, bym zaprosiła Go do swego życia, bym pozwoliła Mu być, po prostu ze mną być...

To było gdzieś na początku jesieni, a może na przełomie lata i jesieni ubiegłego roku - najpierw próbowałam coś zrobić ze swoim czasem i tekstami (właśnie od prawie trzech miesięcy nie brałam amfy, ani niczego innego, czułam się mocno niepewnie, ale i tak lepiej niż jeszcze kilka tygodni wcześniej). Zaczęłam wysyłać moje teksty w różne miejsca... Kiedy przyszła propozycja z "eSPe" napisania Drogi Krzyżowej, wiedziałam, że nieważne jest to, czy ona się ukaże, czy nie - po prostu ten tekst może być jakąś drogą mojego pogodzenia z tym, co się stało, zamknięcia za sobą niektórych drzwi przeszłości, powierzenia swojej drogi do końca Jezusowi, czego chyba coraz bardziej pragnęłam... Kilka tygodni później, kiedy prawie podjęłam decyzję o odejściu ze studiów(na kilka miesięcy przed dyplomem), przeczytałam w "Liście" tekst Czarka Sękalskiego o "Przystanku Jezus" w Żarach... Pomyślałam, jak bardzo chciałabym tam być w przyszłym roku...ale po co, przecież to mnie prędzej trzebaby zewangelizować... Z jednej strony bardzo chciałam oddać swoje życie Jezusowi, a z drugiej wiedziałam, że nie jest to możliwe, jeśli nie zmienię swojego życia, jeśli nie zerwę związku z ukochanym mężczyzną, który był jedynym moim oparciem w wychodzeniu z nałogu i cały czas cierpliwie i troskliwie trwał przy mnie... W poczuciu uczciwości , jeszcze trochę mi jej wtedy pozostało, postanowiłam odejść ze studiów, też bardzo kochanych.. Męczyłam się z tymi decyzjami, modliłam i w końcu otrzymałam odpowiedź - nie ma takiej miłości do człowieka, która przeczyłaby, stawała przeciw miłości do Boga i miłość do Boga nie staje naprzeciw miłości do człowieka... To tylko zaborczość, ślepe pożądanie, pragnienie bycia z kimś za wszelką cenę każe stawać w poprzek Bogu...Jeśli te dwie miłości się sobie sprzeciwiają, to któraś z nich na pewno nie jest miłością, albo i obie... Jeśli kocham Boga, siebie i mojego ukochanego, to pragnę tego, co najlepsze, najcenniejsze, dla siebie i dla Niego, tylko tego, co nam obu może dać Bóg - a tym jest NIEBO... Wiedziałam już, że miłość rodzi odpowiedzialność za zbawienie swoje i ukochanego człowieka, a przecież każde z nas wzajemnie sobie odbierało szansę zbawienia - mieliśmy tylko jedną perspektywę przed sobą - póki będziemy razem, nigdy już nie będziemy mogli przyjąć Jezusa do swego serca, już nigdy nie pójdziemy do Komunii Świętej, kto pozwoli nam trwać i żyć po tych wszystkich przejściach.... Postanowiłam odejść... mój ukochany uszanował to milczeniem... nie pytał nawet... wiedział, że tak musi być...

Smutna, ale wolna jechałam w Poznaniu zatłoczonym tramwajem z uczelni na dworzec i nagle przeleciała przez moją głowę myśl jak błyskawica (swoją drogą ciekawe jaką miałam wtedy minę), że jeśli jeden człowiek, połamany przez życie, z przeszłością, potrafił tak bardzo mnie pokochać, to jak bardzo może kochać mnie Jezus, przecież jest Bogiem, Jego Miłość jest nieskończona i doskonała... Bóg mi dał taką pewność tego, że jestem kochana, że kocha mnie szczególnie, żeby wynagrodzić mi to zło, które się wydarzyło, żeby osłodzić cierpienie, które wciąż było... Jak napisałam w "Drodze Krzyżowej Spragnionych Wolności"(właśnie wtedy) "On razem ze mną upada i razem ze mną wstaje, razem idziemy krok w krok i ręka w rękę, choć czasem myślę, że kiedy upadam, to zostałem popchnięty, że wtedy On stoi i patrzy i nie pomaga... A jednak On jest wtedy razem ze mną i razem cierpi padając na twarz i kolana"...

Idziemy razem od kilkunastu miesięcy... Czasem jest bardzo trudno, ale mam JEZUSA, mam mego Boga, On przecież mnie ochroni, ochroni mnie przed upadkiem, wesprze i podniesie, gdy jednak upadnę, nie przestanie mnie nigdy kochać, nie odrzuci mnie jak niektórzy ludzie, których spotkałam... On uwalnia mnie od zranień, których było tak wiele, uczy żyć, pozwala spotykać wspaniałych ludzi, pozwala spotykać też takich, którzy potrzebują znaku nadziei, jakim jest moje uwolnienie od narkotyków, od przeszłości, zrozumienia, wysłuchania, modlitwy...

JEZUS CHRYSTUS JEST MOIM PANEM, to On mnie wyrwał z ramion śmierci, zmienił mnie i bieg mojego życia... To On jest moją Drogą, bo wiem już, że poza nim wszystkie drogi prowadzą do Nikąd, to On jest moją Prawdą, której nikt nie może zmienić, to On jest moim Życiem, bo tylko w Nim życie wiecznie może trwać.



Chciał(a)bym przesłać ten artykuł pocztą elektroniczną na adres:

Moje imię i nazwisko:

 

Wersja HTML Copyright (c) 1999 Czytelnia Chrześcijanina